"Ralph Roberts czuł się niczym pijak podczas jakiegoś koszmarnego karnawału, w czasie którego ludzie jadący na górskiej kolejce wrzeszczą z prawdziwego strachu, ludzie zagubieni w gabinecie luster zagubili się rzeczywiście, a karły, garbusy i kobiety z brodami patrzą na człowieka z fałszywymi uśmiechami na ustach i przerażeniem w oczach."

Stephen King - Bezsenność.

_________

sobota, 26 kwietnia 2014

31.

A.,

to jednak prawda. powinnam była uważać na to, kogo chcę obdarować uczuciem. powinnam była się zastanowić, czy warto, czy ta osoba jest tego warta. nie ma chyba niczego gorszego od zemsty połączonej ze świadomością. od krzywdy skierowanej wprost w głowę osoby, na której kiedyś zależało. albo zależy do tej pory. a jednak nie zawahałeś się ani przez moment. w końcu krzywdzisz mnie dlatego, że ja Cię skrzywdziłam i nie możesz się z tym pogodzić. to przykre, że bez oporów potrafisz się do tego przyznać. nie pomyślałeś jednak o tym, że będąc z Tobą, krzywdziłabym Cię o wiele bardziej. dokładnie tak, jak Ty krzywdziłeś mnie przez tak cholernie długi czas. nawet nie przez czas związku; po jego zakończeniu nie postanowiłeś przystopować, wręcz przeciwnie. musisz zrozumieć, że każdy człowiek ma granice wytrzymałości. i jeszcze to, że trzeba doceniać osoby zanim odejdą, a nie w momencie, kiedy zostaje się kompletnie opuszczonym.
chciałabym po prostu założyć buty i iść. gdziekolwiek, przed siebie. w miejsca, których jeszcze nie znam na pamięć, w miejsca, w których nie bywam na co dzień. to już nie jest normalne. moje cowieczorne furie nie są normalne. nawet nie chcę się zastanawiać nad tym, jak bardzo namieszałeś w mojej głowie i czy zrobiłeś to z premedytacją, czy zupełnie nieświadomie. za dnia mogę zgrywać chojraka. zakładać słuchawki i chodzić ulicami w rytmach breakdownów, czemu nie. w końcu jestem taka silna, taka zimna i tak cholernie przyzwyczajona do bólu. przecież jestem taką straszną egoistką, nie przywiązuję się do ludzi i dążę jedynie do własnego szczęścia.
za dnia.
a potem przychodzi wieczór. złe wspomnienia odsuwam na dalszy plan, mimo że nie powinnam tego robić. wspominam tylko to, co dobre i nabieram wątpliwości. dotykają mnie wyrzuty sumienia i zimny palec strachu, skierowany zresztą prosto w serce.
tylko dlaczego ja się jeszcze Tobą przejmuję? wprawdzie niemożliwe jest, żeby wyrzucić z głowy kogoś, kto był w niej przez pięć lat, ale powinnam po prostu pozostać obojętna. chyba jestem masochistką, co noc popełniam mentalne samobójstwo, ale muszę pamiętać, że ból to tylko kwestia siły woli.
kiedyś mi się uda, kiedyś będę robotem, kiedyś wyzbędę się wszystkich uczuć. kiedyś stanę się dokładnie taka, jak wszyscy wokół.
kiedyś mi się uda.
kiedyś będę obojętna. silna, zimna i przyzwyczajona do bólu.
kiedyś będę egoistką, przestanę przywiązywać się do ludzi i będę dążyć jedynie do własnego szczęścia.
również nocą.
kiedyś.
tylko dlaczego jeszcze nie teraz, do cholery?
chciałabym po prostu zamknąć oczy i umrzeć, tak na chwilę, na moment. na jakiś czas. na rok. odpocząć, nacisnąć reset, zacząć od nowa. zobaczyć, kto pierwszy zorientuje się, że kogoś zabrakło. kto zacznie się martwić, kto przekaże dalej. kto przyjdzie, przyjedzie, sprawdzi.
a może nawet ktoś zapłacze.
oczywiście, że ktoś zapłacze. przecież mój świat nie kręcił się wokół Ciebie, przecież są przy mnie ludzie, którzy nieustannie mnie kochają. ludzie, którzy nigdy nie zwątpili, na których zawsze mogę liczyć.
którzy nigdy nie robili mi krzywd dla zabawy.
którzy byli ze mną w momencie, kiedy płakałam przez Ciebie.
którzy dzwonili, pisali i kazali się obudzić.
obudziłam się. szkoda tylko, że zamiast obwiniać siebie, dostrzegasz winę we wszystkich, którzy chcieli (chcą) dla mnie dobrze. naprawdę szkoda, że ktoś ściągnął mi klapki z oczu, prawda?
bo przecież wiedziałeś, co mi robisz. wiedziałeś. i nic z tym nie robiłeś, tak twierdzisz. czemu? nie wiesz. pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami i iść dalej, biec przed siebie, upadać i podnosić się tyle samo razy. bo chyba na tym polega życie. na upadkach.
ale to nic. najważniejsza jest świadomość, że są przy mnie ludzie, którzy podadzą mi rękę, albo nawet złapią mnie za ramiona albo pod pachy i pociągną ku górze. mówię o tych wszystkich ludziach, których tak okropnie nienawidzisz. bo w końcu jak oni mogli mi pomagać? jak mogli otwierać mi oczy na to, co robisz? moja matko, jak oni mogli być przy mnie, kiedy ich potrzebowałam?
nie wybaczysz im tego, ja wiem.
chyba po prostu jeszcze się nie pozbierałam. nie poukładałam tego tak, jak zamierzałam.
zapychanie głowy wszystkim innym sprawdzało się tylko przez chwilę, ale na dłuższą metę nie miało prawa wypalić.
po prostu muszę się wypłakać.
i wiesz, A., powtarzam to sobie od jakiegoś tygodnia. że muszę się wypłakać. i płaczę. dzień w dzień, noc w noc. każdy poranek wygląda tak samo, wiesz? i nie jest to zbyt przyjemny odłam rutyny.
płaczę sama. bo w końcu jestem taka silna, taka zimna, tak cholernie przyzwyczajona do bólu.
płaczę sama, bo mi wstyd.
płaczę sama i dobrze o tym wiesz. ale nie obchodzi Cię to.
może to i lepiej.
ale ktoś mądry kiedyś powiedział mi, że łzy nie są oznaką słabości, wręcz przeciwnie. do tej pory nie wiem, czy miał rację, ale tego się trzymam. tak po prostu, żeby nie zgłupieć, żeby nie użalać się nad tym, co robię.
po prostu muszę się wypłakać.
nie istniejesz, A. już nie.
tylko kogo ja próbuję oszukać? siebie? Ciebie? wszystkich innych?
istniejesz. i to zbyt mocno istniejesz. wbrew mojej woli - istniejesz.
i wiesz, A., nie jestem już pewna, czego tak naprawdę chcę.
i mimo że piosenka, którą zacytuję, nigdy, przenigdy nie będzie mi się kojarzyć z Tobą, to jednak sobie pozwolę:

don't go.
I can't do this on my own.

pewnie nie powinnam. pewnie powinnam dostać porządnego liścia w mordę od osoby, z którą dzielę tę piosenkę. i liczę, że dostanę. nie dosłownie, oczywiście, na to liczyć nie mogę. liczę tylko na niewielkie pranie mózgu, na wyrzucenie mi z głowy wszystkiego, co z Tobą związane.
liczę, że się uda, A.
właśnie na to liczę.
a tak naprawdę to wcale nie wiem, na co liczę.
może wcale nie chcę prania mózgu i wyrzucenia mi z głowy wszystkiego, co z Tobą związane?
ale może jednak? ...

po prostu muszę się wypłakać.
chyba już nic innego mi nie pozostało.


wtorek, 15 kwietnia 2014

30.


chyba potrzebuję zmian.
chyba jeszcze nie obrałam odpowiedniego kierunku.
chyba odrobinę zginęłam.
po prostu za mało czasu jeszcze upłynęło.
najlepszym rozwiązaniem będzie uciec w świat, który nie istnieje.
w świat horroru, muzyki i pozorów.
najlepszym rozwiązaniem będzie udawać, że wszystko jest okej.


właściwie... przecież wszystko jest okej.
więc o co mi chodzi?

It's like there's cancer in my blood
It's like there's water in my lungs
And I can't take another step, 
Please tell me I am not undone.
It's like there's fire [under] my skin 
And I'm drowning from within - 
I can't take another breath, 
Please tell me I am not undone.

The Amity Affliction - Pittsburgh