"Ralph Roberts czuł się niczym pijak podczas jakiegoś koszmarnego karnawału, w czasie którego ludzie jadący na górskiej kolejce wrzeszczą z prawdziwego strachu, ludzie zagubieni w gabinecie luster zagubili się rzeczywiście, a karły, garbusy i kobiety z brodami patrzą na człowieka z fałszywymi uśmiechami na ustach i przerażeniem w oczach."

Stephen King - Bezsenność.

_________

poniedziałek, 2 czerwca 2014

32.


Tak, znowu ostatnimi czasy trochę się podziało, znowu nazbierało się opowieści, o których, w moim mniemaniu, warto napisać. :) Właściwie dzisiaj będę pisać o rzeczach różnych i różniejszych: zaczynając na koncertach, płynąc przez moje urodziny, dotrę aż do tatuażu. ;)
Wydaje mi się, że jestem tym typem człowieka, który nie umiałby przeżyć miesiąca bez przynajmniej jednego koncertu. Niektórym ciężko zrozumieć, jak można inwestować nieraz całkiem spore pieniądze w jednorazowe widowisko, ale to po prostu trzeba lubić; trzeba lubić słuchać swoich ulubieńców na żywo. :D
4-ego maja wybrałam się koncert Moscow Death Brigade, What We Feel, Eye For An Eye, Anemi 77 i You Better Run. Właściwie nie jestem pewna, co powinnam tutaj napisać, oprócz tego, że chłopaki z Rosji totalnie rozwalili system. Może dodam jeszcze tyle, że każdy Ślązak, który nie zagościł jeszcze w klubie Variete (lub, jak to mówi Adam, Wariate), zdecydowanie powinien to zrobić w ciągu najbliższych paru dni. Przyzwyczajona do koncertów w totalnych spelunach, przeżyłam prawdziwy szok, widząc miejsce rodem wyciągnięte z Titanica. Klasa. :D Wracając do Moscow Death Brigade. Naprawdę nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że w tak genialny sposób ktokolwiek będzie w stanie połączyć rap z ciężkimi brzmieniami core'u. Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak tylko odesłać Was do ich twórczości, która dla mnie bynajmniej nie jest niczym codziennym. :) -> {KLIK}

Pozdrowionka z backstage. B|

I z koncertu też pozdrowionka.

16-ego maja o siódmej dziesięć wraz z Iczkiem pojechałyśmy na wymarzony koncert The Neighbourhood. Pomijając dwie godziny stania w kolejce zanim ochrona w ogóle zaczęła wpuszczać do klubu, plus minus dwieście biletów sprzedanych w nadmiarze, publikę nieprzekraczającą szesnastego roku życia i niezagrania kilku piosenek, na które usilnie czekałam - było dobrze. W końcu tak długo wyczekiwany koncert nie mógł być zniszczony przez takie błahostki. :D The NBHD chyba nie muszę nikomu reklamować, Sweater Weather coraz częściej pojawia się w polskich radiostacjach, no ale! :) -> {KLIK} +jeśli ktoś byłby zainteresowany, to na moim profilu znajduje się parę nagrań z samego koncertu. :)

Fot.: Cieszka, statyw: Icza


Jesse <3


Z upływem dni, podczas których mieszkam w Katowicach, coraz bardziej tęsknię za Ostrowcem, za nocnymi spacerami z Arlandrią, za jazdą samochodem bez celu z Barbarą, nawet za faktem, że jedynym miejscem, w którym to można wypić piwo i pogadać są Perspektywy. Za Gutwinem, rowerami, dosłownie za wszystkim. A ostatnio też tęsknię za Martynką, bo połączyła nas woda. <3 Wszystko to sprawia, że w Ostrowcu jestem znacznie częściej, niż ostatnimi czasy bywałam, a to chyba czyni mnie szczęśliwszą. Ogólnie ostatnio, że tak pozwolę sobie zacytować legendę polskiego odłamu internetu, jest dobrze w chuj! :)
O i tak, tarzan boy, cyganka, opór melanż, parole parole, zdupping i wszystkie równie śmieszne i zabawne rzeczy są idealnym opisem dziewczynek, którym ślę tonę buziaczków, serduszek i miłości! <3 XD

z Barbarą to tylko erotyki.

zielone/brak zielonego

żeby nie było, że tylko przez fejsika jesteśmy frendaski!

uh uh. śmieszne. ._.

Perspe!

Co dalej, dalej to chyba urodziny. Mimo że dwudzieste, coraz więcej zmarszczek, coraz bliżej do śmierci, to jakoś tak... Coraz więcej radości w życiu. Wszystko się ułożyło, dużo się wyjaśniło, pewne kwestie były najlepszą niespodzianką urodzinową ever. Wszyscy mamy w życiu sprawy, które ciążą nam na duszy, mimo że usilnie wmawiamy sobie, że wcale tak nie jest. No bo przecież dobrze by było mieć to wszystko w dupie i się nie przejmować. Bo przecież nie ma się czym przejmować, wszystko jest przelotne. Ale podświadomie wiemy, że to wcale nie jest takie proste. Przyzwyczajamy się do osób, rzeczy... Przede wszystkim osób. Osób, które znikają. Wysyłamy im mentalnego fucka, próbujemy wykrzesać z nich wszystkie złe cechy i wmówić sobie, że są gówno warci, ale wiemy, że to nieprawda. Może nie każdy jest dobry dla każdego, powiem więcej, każdy dla kogoś jest skończonym chujem, ale przekonałam się na własnej skórze, że nie warto wrzucać ludzi do worka oznaczonego jedną kategorią. Hedonistyczne podejście do życia podpowiada mi, że nie powinnam brać do siebie pewnych spraw i powinnam mieć w dupie to, jaki ktoś jest dla osób, które są mi w stu procentach obojętne. I tego się trzymam. I z metaforycznego pierdolenia, które prawdopodobnie zrozumiem tylko ja, pozostaje mi napisać: dziękuję. Mimo wszystko, za wszystko, bo tego i tego trochę się nazbierało. 
Po prostu czasami życie wydaje się przesadnie puste.
Dobrze, że już takie nie jest. :)
No, ale miałam pisać o urodzinach, jak zawsze odrobinę poniosło mnie w nieodpowiednią stronę. Arlandria i Barbara zawitały na Śląsku. <3 Mega radość, jest dobrze w chuj i bang. Naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć, w każdym razie na pewno tyle, że idąc na studia bardzo bałam się o to, że moje licealne przyjaźnie nie przetrwają. Życie zweryfikowało wszystko i o dziwo zrobiło to bardzo dokładnie. Ludzie, którzy niewątpliwie są dla mnie najważniejsi, nie ruszyli się ani o krok. A właściwie ruszyli się, ale do przodu. Może i nie mamy opcji widywać się na co dzień, może sms pokroju "za dwadzieścia minut na miejscu" nie ma prawa bytu, ale jeśli dba się o ludzi, a oni robią dla nas miejsce w swoim życiu, to warto to docenić. Rękami i nogami walczyć o nich, bo to popłaca zawsze. Może nie zawsze w danej chwili, ale na dłuższą metę - zawsze.


Ten "chujowy tort" jest najlepszym dowodem na to, że powrót do mojego chłopaka był naprawdę świetną decyzją. W końcu ludzie równie pojebani zawsze dogadują się najlepiej. :D


Moje piękne! <3


Selfie w uniwersyteckim kiblu.

Tatuaż, tatuaż, tatuaż. Ktoś na asku poprosił mnie, żebym napisała na Awanturce coś o tatuażu. Osobiście nie widzę w tym najmniejszego sensu, bo przecież wszystkie informacje można przeczytać na pierwszym lepszym w miarę profesjonalnym forum, no ale żeby nie było, że Maria zła, nie ma problemu. :) Pozwolicie, że na starcie wypiszę sobie kwestie, o które zostałam zapytana, będzie mi łatwiej się do nich odnosić.
- jak to przebiegało
- jak myślałam nad wzorem (hm?)
- wrażenia
- pielęgnacja
No. Przebiegało to dokładnie tak, jak we wszystkich filmikach z salonów tatuażu. ;) Tatuażysta odbija wzór tatuażu na ciele, a kiedy wszystko jest ok, zabiera się do roboty. No i się zaczyna. :D O ile kontur naprawdę nie boli, właściwie jest to dość przyjemne drapanie skóry od środka, o tyle cieniowanie i kolorowanie napuchniętej i poprzekłuwanej skóry to już naprawdę męczarnia. Osobiście mam wysoki próg bólu, ale spróbujcie sobie wyobrazić trzy-cztery godziny nakłuwania spuchniętej i obolałej skóry czterema igłami. Piąta godzina tatuowania była chyba najgorszą godziną mojego życia. Ogromnym plusem był fakt, że tatuował mnie mój dobry znajomy, więc mogłam do woli przeklinać mojego drwala, marudzić i jęczeć, a on zmuszony był tego słuchać. :D +z tego miejsca pragnę pozdrowić Marzenę, która zadecydowała o tym, że drwal ma mieć na policzku odwrócony krzyż i koniec kropka. ;*
Sam wzór tak naprawdę wymyślił mój chłopak. Stwierdził, że skoro tak lubię drwali, to właściwie tak oldschoolowy motyw wyglądałby dobrze na ciele. No i miał rację - pomysł cholernie mi się spodobał. Od razu mówię, że sam drwal nie ma dla mnie żadnego znaczenia mentalnego. Nie mam zamiaru wymyślać tu historyjek pokroju "mój prapraprapradziadek był drwalem i zginął w trakcie wojny, dlatego wiążę z tą dziarą naprawdę duży sentyment". Dla mnie tatuaże są kwestią czysto estetyczną. Jeśli coś ma zdobić moje ciało, nie musi mieć przy tym żadnej wartości sentymentalnej. Pogląd dość kontrowersyjny, pewnie zaraz zostanę zjechana, ale po prostu nie chcę na siłę wyszukiwać sobie historyjek tylko po to, żebym brzmiała bardziej poważnie. :) Nie widzę w tym żadnego sensu.
Wrażenia opisałam chyba już wyżej, no bolało, no. :D Ale uważam, że jeśli człowiek naprawdę czegoś chce, to przetrwa nawet najgorszy ból tylko po to, żeby osiągnąć cel. I tak też było w moim przypadku. Zrobiłam dość spory, kolorowy tatuaż w jednej sesji, bo po prostu taką poprzeczkę sobie ustawiłam. Właściwie wyglądało to mniej/więcej tak:
- To co, kończymy i przychodzisz na drugą sesję?
- Nie, dziaraj. Jak mam cierpieć, to raz! :D
Nie mam na celu straszenia nikogo, w końcu ból zależny jest przede wszystkim od człowieka, a i znaczenie też mają kwestie poboczne, takie jak wielkość tatuażu, ilość cieni czy właśnie liczba sesji.
Co do pielęgnacji to naprawdę nie widzę sensu w opisywaniu wszystkiego. Trzeba po prostu często przemywać tatuaż, używając do tego mydła antybakteryjnego lub zwykłego szarego, często smarować preparatami przeznaczonymi do tego typu zabiegów i - co dla mnie chyba było gorsze niż samo tatuowanie - nie drapać. :D Do tego dochodzi jeszcze kwestia owijania tatuażu w folię spożywczą przez plus minus trzy pierwsze dni (w zależności od wielkości tatuażu i miejsca na ciele), chociaż prawda jest taka, że co studio, to obyczaj. Ja stosowałam się do porad mojego tatuażysty i jak na razie dziara wygląda przepięknie, pomimo zejścia naskórka kolor prawie się nie zmienił. :)
I uprzedzając pytania - nie, nie żałuję. Jak mogłabym żałować posiadania pięknego rysunku na ciele?


No. :)


To zdjęcie ukradłam z instagrama Arlandrii {KLIK} tylko dlatego, że ktoś na asku zarzucił mi, że z takim tatuażem nie mam szans wyglądać elegancko. Po pierwsze nie uważam, żeby całkowite pokazywanie ud było oznaką elegancji, wręcz przeciwnie. Żadna elegancka kobieta nie pokazuje pierwszej lepszej osobie całości swojego ciała. :) Po drugie, co zresztą widać na zdjęciu, nawet przy krótkiej sukience tatuaż jest widoczny i nie wpływa on za bardzo na estetykę całości stroju. Tatuaże robi się po to, żeby zdobiły ciało, a nie po to, żeby je ukrywać.