"Ralph Roberts czuł się niczym pijak podczas jakiegoś koszmarnego karnawału, w czasie którego ludzie jadący na górskiej kolejce wrzeszczą z prawdziwego strachu, ludzie zagubieni w gabinecie luster zagubili się rzeczywiście, a karły, garbusy i kobiety z brodami patrzą na człowieka z fałszywymi uśmiechami na ustach i przerażeniem w oczach."

Stephen King - Bezsenność.

_________

czwartek, 30 października 2014

36. - Watch me die without hope.


Odrobinę ponad miesiąc temu pożegnaliśmy się ostatecznie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przez blisko rok istniałeś w moim życiu, dzień w dzień podkreślając swoją obecność. Powiedz mi, po co to wszystko? Nigdy w życiu nie sądziłam, że ktoś w ogóle mógłby wpaść na taki plan, jaki Ty realizowałeś skrupulatnie punkt po punkcie. Broniłam Cię przez bardzo długi czas, ryzykując własnym zdrowiem - w końcu wieczne wyrzuty sumienia nie zwiastują spokoju ducha. Wiesz, co robię teraz? Od kilku godzin dławię się łzami, bo zniszczyłeś mi cały pogląd na świat, na ludzi. Odebrałeś mi to, co kochałam najbardziej. Potem znikałeś, wracałeś, znikałeś i znowu wracałeś. Nie pamiętam, M., żeby ktokolwiek w życiu zrobił mi takie gówno z mózgu, jakie zrobiłeś mi Ty. Naprawdę wydawało mi się, że jestem osobą silną psychicznie, ale cała ta popierdolona historia z Tobą w roli głównej uświadomiła mi, jak bardzo się myliłam. A tak zawzięcie mi wmawiałeś, że moje łzy świadczą wyłącznie o mojej sile, pamiętasz? Pewnie nie, bo gdzieś podświadomie miałeś to głęboko w dupie, przecież układałeś w moim świecie własną historię. Czerpiesz radość z krzywdzenia ludzi i wcale nie kłamiesz, kiedy stwierdzasz, że nie jesteś zbyt dobrym człowiekiem. Jesteś najgorszym człowiekiem, M., jaki stanął mi na drodze. Wydawało mi się, że pomagasz podnieść mi się po upadku, a tymczasem dążyłeś do wrzucenia mnie w jeszcze większą otchłań słabości. To chyba nie jest tak, że jestem na Ciebie zła. Po prostu mam do Ciebie ogromny żal, bo nikt nigdy aż tak mnie nie wykorzystał. Nikt nie rozgryzł mnie na tyle, żeby w doskonały sposób dotrzeć do mojej psychiki, a potem ją zniszczyć. Rzucić nią o podłogę i przez chwilę nawet starać się zbierać rozsypane kawałki, co sprawiało, że te znów wypadały Ci z rąk.
Dlaczego wracałeś?
Teraz widzę, że po części nawet zdarzało Ci się mówić prawdę. Na przykład to, że masz znieczulicę. Albo to, że jej nie kochasz. Przecież Ty nie jesteś w stanie obdarzyć nawet najmniejszą cząsteczką emocji żadnego człowieka. 
Pozbywam się resztek sentymentu, które jeszcze odrobinę wirują wokół Twojej osoby, chociaż sprawa nie jest tak łatwa, jakby mogło się wydawać. W końcu tak naprawdę nigdy Cię nie poznałam. Znam Twoje dane, wiek, wzrost, wagę, ale nigdy nie dałeś mi dostępu do Twoich cech charakteru. Grałeś. Chciałeś, żebym widziała w Tobie mężczyznę, którego chciałam widzieć. Mężczyznę, który przez krótki okres czasu wydawał się być idealny. I wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? Wtedy nie zauważyłam, że idealny mężczyzna był przed Tobą i gościł w moim życiu przez ponad pięć lat. Nie wiem, czy bardziej skrzywdziłam go ja, słuchając Ciebie, czy Ty, przyjacielsko podając mu rękę przez pół roku. Jesteś najgorszym skurwysynem, M., niczego niewartym dupkiem, który z całą pewnością nie zasłużył na miejsce w moim sercu, w mojej głowie. A mimo to w jakiś sposób osiadłeś na emocjach, chociaż przez bardzo długi okres czasu nie dopuszczałam do siebie tej myśli. Teraz wiem, że bez wątpienia coś do Ciebie czułam i pluję sobie w twarz za to, że mogłam poczuć cokolwiek do takiego człowieka.
Ale przecież to wszystko moja wina, prawda? Ty nie chciałeś, to ja prowokowałam. Przynajmniej z takim nastawieniem postanowiłeś mnie zostawić. Bo Ty dalej chciałeś pokazywać, jak bardzo jesteś niewinny, zagubiony i pokrzywdzony przez cały świat. I w ten sposób krzywdzić kolejną masę osób, a co. Przecież najważniejsze jest, żebyś Ty na życiu wychodził z korzyścią.
Spotkanie Ciebie miało oczywiście swoje plusy. Gdyby nie Twoja skurwiała persona, nie miałabym okazji poznać wspaniałego człowieka, którego skrzywdziłeś dokładnie w ten sam sposób, co mnie. I wiesz, M., miałeś strasznego pecha, że trafiłeś właśnie na nas, że zdołałyśmy się porozumieć i bez cienia wstydu opowiedzieć sobie o wszystkim.
Spełnił się Twój najgorszy koszmar.
To ja.
Nie miałabym również okazji docenić najcudowniejszych ludzi, którzy byli ze mną przez cały ten czas, kiedy Ty zająłeś mi prawie sto procent umysłu. Niektórzy, podobnie zresztą jak ja, nie widzieli w Tobie żadnego zła, inni mnie ostrzegali, jeszcze inni opierdalali za znajomość z Tobą, a niektórzy nawet rozgryźli Cię do granic możliwości i prosto w oczy mówili mi, że jesteś chujem.
Ale przecież oni gówno wiedzą.
Oni wszyscy byli źli i chcieli dla mnie źle, Ty jako jedyny chciałeś dobrze i byłeś wspaniały.
Skurwysynu.
Mydliłeś mi oczy w sposób tak genialny, że aż psychopatyczny. Ale czemu ja się dziwię? Gdybym sypiała tyle, co Ty, pewnie też bym miała zapędy do najgroźniejszych chorób psychicznych.

Czasami mam ochotę zapukać do Twojego mieszkania i napluć Ci w twarz. 
Czasami mam ochotę iść do Twojej pracy i po prostu spojrzeć Ci w oczy.
Czasami mam ochotę połamać Ci ręce, żebyś już nigdy nie zagrał, i nogi, żebyś już nigdy nie jeździł.
Czasami mam ochotę jak ostatnia ciota Cię spoliczkować.
Czasami mam ochotę powiedzieć Ci, jak ogromny mam do Ciebie żal, ale wiesz co? Za bardzo się Ciebie brzydzę.
Bardzo bym chciała, żebyś kiedyś, za dzień, dwa, za miesiąc, rok, dziesięć lat, trafił na tego bloga i przeczytał cały ten tekst naszpikowany uczuciami do granic możliwości. 
Bardzo bym chciała, żeby te słowa trafiły prosto w Ciebie, żebyś poczuł, jak zimny sztylet powoli dotyka Twojej szyi, a palec strachu dźga Cię w żebra, szydząc.

Nie żałuję, że tak naprawdę nigdy Cię nie poznałam. W rzeczywistości jesteś pewnie jeszcze gorszy.
Ale spróbuj sobie wyobrazić, M., jak cholernie ciężko jest żegnać się z osobą, która nie istnieje. Która przez pewien czas istniała tylko w mojej wyobraźni. Która przyjęła ciało osoby, którą widuję zdecydowanie zbyt często. Dla której rzuciłam wszystko jak naiwne dziecko tylko po to, żeby w odwecie dostać środkowy palec wystawiony wprost na twarz. Przed którą otworzyłam się zdecydowanie zbyt mocno i w ten sam sposób się jej oddawałam. Która była osobą budzącą mnie rano i ostatnią, która mówiła dobranoc.
Nie tęsknię za tym, M.
Naprawdę.
Przecież cały czas spędzony z Tobą był jednym wielkim kłamstwem. Dzięki tej obłudzie przynajmniej potrafię docenić to, co w moim życiu jest naprawdę ważne, więc chyba powinnam Ci podziękować. Niestety jedyne, na co mnie stać, to rzucenie Ci smutnego spojrzenia.

Czasami mam ochotę podejść do Ciebie na ulicy i wbić Ci nóż prosto w serce.
Szkoda, że kiedy Cię widzę, mój organizm reaguje wręcz chorobowo: nogi trzęsą się ze stresu lub strachu, ciało powoli napina każdy mięsień, jakby przygotowywało się do ataku, a oczy delikatnie błyszczą się przez pryzmat zakłamanych wspomnień i tego, kim jesteś naprawdę.

Bardzo chciałabym spojrzeć Ci prosto w oczy, M., i powiedzieć Ci, jak bardzo Cię nienawidzę.
Ale nie będę Ci się żalić.
Już nigdy więcej nie pokażę Ci mojej słabości. Nie popełnię kolejny raz tego samego błędu.

Po prostu niech sumienie Cię zeżre, M.
Życzę Ci, żebyś został sam jak palec, bo to jedyne, na co zasługujesz.


"A tak poza tym to wcale nie jest okej.
Nie jest okej.
Cześć."

czwartek, 4 września 2014

35. - wesele!


Właściwie sama nie wierzę, że wstawiam ten post. No bo przecież zawsze byłam największą przeciwniczką wesel (masa straconych pieniędzy, brak chęci ze strony gości do jakiejkolwiek zabawy) i przez całe życie zastanawiałam się: po co to komu?!
Po plus minus dwunastu latach przerwy postanowiłam wybrać się na ślub kuzynki. Moje zdanie oczywiście diametralnie się nie zmieniło, bo umówmy się - muzyka weselna i cała ta otoczka to zdecydowanie nie mój klimat, ale człowiek małymi kroczkami jest w stanie przekonać się chyba do wszystkiego. W większy lub mniejszy sposób.
Ja w ten mniejszy sposób przekonałam się do zabaw weselnych i też jestem tym faktem mocno zszokowana!
Trzydziestego sierpnia zatem wskoczyłam w zakupioną wcześniej sukienkę, założyłam dwie tony biżuterii, zakręciłam włosy i powitałam w moich skromnych progach Arlandrię, która przybyła wykonać najcięższą robotę - makijaż.
Z mojego ogólnego wyglądu byłam chyba tak zadowolona, jak jeszcze nigdy w życiu. Zastanawiałam się nawet, jakim cudem mogłam tak koszmarnie wyglądać na studniówce, gdzie wydałam sporo pieniędzy na fryzjera, kosmetyczkę i kreację. Tym razem cięłam po kosztach jak tylko mogłam (w końcu nie zależało mi, żeby wyglądać perfekcyjnie na cudzym weselu), a efekt był o niebo lepszy.
Przynajmniej mam pewność, kto wykona mój ślubny makijaż! :D 
A do ślubu niewątpliwie dojdzie. Wyobraźcie sobie, jak strasznego trzeba mieć pecha, żeby pójść na wesele pierwszy raz od dwunastu lat i... złapać welon. :D
Oczywiście zasypię teraz bloga porcją zdjęć, ponieważ mój chłopak wziął sobie za punkt honoru robienie zdjęć przez całe wesele. Pamiątek mamy bardzo dużo! :)

Zwarci i gotowi - wyruszamy!

Tutaj proszę bardzo prezentacja doskonałego makijażu Arlandrii. Serio, żeby mnie zadowolić makijażem oka trzeba się mocno wysilić, a Arlandria podołała w stu procentach, albo i jeszcze bardziej! :*

Moja piękna Dżoanka, czyli znajomy scenariusz: mama czasami wkurza, ale i tak jest najwspanialsza!

Nie rozumiem, dlaczego twórcy filmów o Bondzie podpisali kontakt z Danielem Craigiem. Przecież mój tata wypadłby zdecydowanie lepiej w tej roli. :)

Iku powiedziała, że na wszystkich uśmiechniętych zdjęciach zdecydowanie czegoś jej brakuje. Po zobaczeniu tego obrazka już wiedziała, czego: hejtu, który na moment postanowił zejść z mojej twarzy. :D

:*! O, tyle.

W sumie to faktycznie często się uśmiechałam! Kto by pomyślał, że będę miała tak dobry nastrój na jakimkolwiek weselu... :D

Mój tata Waldemar, oprócz tego, że bez wątpienia ma urodę aktora, również bardzo przyzwoicie wymiata na parkiecie! :)

Na potwierdzenie powyższych słów chwalę się zdjęciem, które zostało ochrzczone mianem "Pulp Fiction". :D Cóż, coś w tym jest, zdecydowanie. ;))

A oto, moi państwo, absolutnie wiekoponma chwila. Maria bierze ślub i uwaga - w przysiędze małżeńskiej otrzymuje imię... Maria! :D
Chłopak mój nie złapał muchy, to wychodzę za innego, a co.


A tu tańczę z moim mężem. Nadmieniam - tak, naprawdę tańczę! Chociaż większość osób dopisuje sobie do tego zdjęcia własny scenariusz. :D

Mąż mi zakłada welon, bo mi zdjął. Zdjęte ramiączko wygląda odrobinę przypałowo, podobnie zresztą jak biustonosz zapięty na pasie męża, ale wszystko pod kontrolą!

Welon złapała, fajnego męża dostała, flaszkę wygrała, to i się cieszy, a co ma być smutna! ;)

O i mnie wyniósł mąż w pizdu! ;)

Także podsumowując - jechałam na wesele z przekonaniem, że ogarnie mnie wszechobecna nuda i szybko wrócę do domu. Wracałam w naprawdę wyśmienitym humorze! :)

środa, 13 sierpnia 2014

34.


- co nie zmienia faktu, że też Cię skrzywdziłem.
- tylko przez chwilę, szybko zdałam sobie sprawę z tego, że jestem zbyt naiwna.

n e v e r
l e t
m e
g o

wtorek, 29 lipca 2014

33.


Wyjeżdżając do Cieszyna, tak jak chyba każdy uczestnik Dziennikarskiego Obozu Naukowego, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego właśnie Cieszyn. W końcu nie jest to ani duże, ani przesadnie znane miasto, a jeśli już ktoś faktycznie je kojarzy, to tylko i wyłącznie przez pryzmat pysznego piwa i granicy polsko-czeskiej. No i może Rotundy, która znajduje się na odwrocie dwudziestozłotówki.
Kiedy wsiadłam do busa, prawdę mówiąc zaczęły władać mną niepewności, których absolutnie nie spodziewałabym się po mojej osobie. Właściwie po co ja tam jadę? Co chcę osiągnąć? Czy chodzi mi faktycznie o chęć nauczenia się czegoś, czy może chciałabym w końcu odpocząć? A co, jeśli przez dwa tygodnie znienawidzę ludzi, z którymi mieszkam? W końcu przebywając z kimś non stop, dwadzieścia cztery godziny na dobę przez czternaście dni, można dowiedzieć się rzeczy, których wcale nie chce się wiedzieć. Może ludzie nie są tacy, jacy wydawali mi się przez ubiegłe pół roku. Może będę przy nich skrępowana... Albo co gorsza będę udawać kogoś, kim nie jestem? No i oczywiście pytanie podstawowe: Czy faktycznie spełnię się w roli dziennikarza?
Kiedy dotarłam na miejsce, prawdę mówiąc odetchnęłam z ulgą. Cieszyn przywitał mnie utopijnymi widokami, niesamowitymi górskimi krajobrazami i tęczą, która właściwie od razu wprawiła mnie w optymistyczny nastrój.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że obóz dziennikarski nie będzie wyglądał tak, jak go sobie wyobrażałam. Cóż - wiedziałam, że roboty będzie sporo, ale cały czas żyłam w świadomości, że mam wakacje. Niestety na dwa tygodnie musiałam o tym zapomnieć po to, żeby bez wyrzutów sumienia móc przeprowadzać wywiady, pisać artykuły, robić zdjęcia, składać gazety, a do tego wszystkiego z uśmiechem na ustach chodzić na wykłady. Nie ukrywam, że w pewnym momencie nadmiar pracy odrobinę mnie przerósł, a i moja redakcja prasowa wcale nie pomagała (powiedzmy, że najbardziej na świecie nienawidzę osób fałszywych i takich, które próbują zwalić wszystkie swoje obowiązki na innych, mając jeszcze pretensje, że coś jest zrobione nie tak), ale dotrwałam do końca. Powiem więcej - było mi odrobinę przykro, że wracam, ponieważ Cieszyn jest naprawdę niesamowicie pięknym miastem, zwłaszcza nocą.
Poniżej fotografowany przeze mnie rynek.


Sporo wzlotów i upadków zaowocowało faktem, że gazeta, którą zresztą składałam i w której dostałam pierwszą stronę, otrzymała miano najbardziej profesjonalnej gazety przez wszystkie obozy. Nie ukrywam, że po usłyszeniu czegoś takiego poczułam cholerną satysfakcję; wiedziałam, że wszystkie kłótnie, krzyki i płacze przerodziły się w coś, co najzwyczajniej w świecie jest dobre. 

Naturalnie poza pracą znalazłam małą, maleńką chwilę na to, żeby zwiedzić Cieszyn i przejść się na moment za granicę. Wprawdzie na podziwianie tego miasta poświęciłam góra dwa dni i zupełnie mnie to nie satysfakcjonuje, ale lepsze to, niż nic. W końcu głupio byłoby być w Cieszynie i nie wejść na Wieżę Piastowską, czy nie stanąć obok jednego z trzech różowych jeleni.

Taki zatem widok zastał mnie po cholernie męczącej wędrówce na Wieżę Piastowską. Myślę, że warto było wchodzić po najbardziej stromych schodach, jakie w życiu widziałam i marudzić, jak strasznie bolą mnie mięśnie tyłka. Krajobraz wydał mi się tak niesamowity (a jak powszechnie wiadomo - nie jestem osobą, która umie zachwycać się widokami), że postanowiłam odwiedzić Wieżę jeszcze jeden raz. I również nie żałowałam. Najwyraźniej wrażenia za każdym razem są tak samo mocne.

To tak na potwierdzenie słów o schodach. W takich momentach naprawdę doceniam to, że mój rozmiar stopy wynosi zaledwie 36.

Po lewej książkowy przykład piękna, a po prawej dwa jelenie, z czego jeden ma na imię Marzena. :*

Tak jak wspominałam wyżej, nie widziałam opcji, żeby wyjechać z Cieszyna, nie przekraczając uprzednio granicy polsko-czeskiej. Po prostu nie wyobrażam sobie być tak blisko Czech i nie stanąć w nich chociażby jedną nogą. ;)
W rezultacie wyciągnęłam moich kompanów - Marzenę i Roberta - na długi spacer. Zarówno po Cieszynie polskim, jak i po czeskim.
Szczerze mówiąc, kiedy przekroczyliśmy granicę, poczuliśmy się tak, jakbyśmy nagle dostali porządny strzał kulą armatnią prosto w twarze. Tak - przebywając w Cieszynie, zdecydowanie przywykłam do otaczającego mnie piękna. Może faktycznie miałam zbyt duże wymagania, jeśli chodzi o Czechy, ale z ręką na sercu mogę stwierdzić, że bieda i brud tego miejsca po prostu mnie zabiły. Przez moment poczułam się jak w rumuńskiej kamienicy, z której jak najszybciej chciałam się wydostać.
Tym oto sposobem nie miałam okazji zwiedzić czeskiego Cieszyna, ponieważ sam początek zniechęcił mnie na tyle, że z radością pobiegłam w stronę granicy. No, ale wiadomo, jako typowa polska turystka, musiałam sobie walnąć kilka zdjęć... ;)


W tym miejscu serdecznie pozdrawiam i mocno pochwalam Roberta, który okazał się być niezastąpionym fotografem i szczerze zadziwił mnie umiejętnością wyłapywania chwil.
Na ostatnim zdjęciu podziwiam Olzę, nie mając pojęcia, że jakiekolwiek zdjęcie jest robione.

Tak jak wspominałam wcześniej - nie wyobrażam sobie pobytu w Cieszynie bez możliwości zobaczenia Rotundy, co za tym idzie, całego placu zamkowego. Chodząc po tym pięknym miejscu na moment złapałam się na myśli, że chciałabym zamieszkać w Cieszynie. Dawno nie spotkałam się z tak niesamowitym miastem. Możecie mi wierzyć, Londyn przy tym to nic. :) To chyba jednak prawda, że cudze chwalimy, a swego nie znamy.
No, to plac zamkowy:


Generalnie rzecz ujmując, mieliśmy jeszcze dużo fajnych zajęć, oprócz pisania i zwiedzania. W dużym skrócie:

Przesiadywanie w chuj wysoko na ponad dwumetrowym murze, na którym posadził mnie Robert i oczekiwanie, aż łaskawie mnie zdejmie. (Zajebiście korzystna fota zawsze na propsie, ale nie mogłam sobie odmówić).

Odpoczynek na parapecie w akademiku.

Picie piwa.

Odpoczynek przed wykładami.

Pozowanie z papierem toaletowym.


I - niespodzianka - picie piwa.

I cóż, w wielkim skrócie opisałam cały mój wyjazd do Cieszyna. Pomimo mojego nieznośnego stylu bycia, pomimo marudzenia na-co-się-dało i desperackich deklaracji, że już nigdy więcej, w tej chwili wiem, że za rok na pewno wrócę do Cieszyna i na pewno w tym samym celu.
W tym mieście tematy godne poruszenia w artykułach dosłownie znajduje się na ulicach.
A teraz, z czystym sumieniem, mogę się przyznać sama przed sobą: podołałam jako dziennikarz. :)

I na koniec przyszedł czas na chwalenie się. Właściwie nie wiem, czy powinnam się cieszyć, stresować, czy po prostu się poddać, ale wzięłam to sobie za punkt honoru już dawno temu: będę dziennikarką. A jeśli nie zacznę teraz, to kiedy?

"Witam,
Z przyjemnością informuję o przyznaniu akredytacji dziennikarskiej na OFF FESTIVAL KATOWICE 2014 dla Marleny Cieszkowskiej.
Akredytacja obejmuje dni 1 – 3 sierpnia, czyli wszystkie koncerty odbywające się w Dolinie Trzech Stawów. Akredytacja jest bezpłatna, imienna i nie podlega wymianie.
Akredytacje będą do odbioru od godziny 11. w piątek, 1 sierpnia, w punkcie informacyjnym VIP/Media przy ulicy Francuskiej, nieopodal Wejścia Głównego na teren festiwalu.
Równocześnie prosimy o informację, czy zamierza Pan/Pani przeprowadzać na miejscu wywiady z artystami występującymi na festiwalu lub/i organizatorami. Jeśli tak, prosimy już teraz o wysłanie zapotrzebowania.
Do zobaczenia w Katowicach!"
\
- ... zresztą wiesz, jak ja wszystko przeżywam.
- no tak, niepotrzebnie. :D
- fajnie, że we mnie wierzysz. :D

poniedziałek, 2 czerwca 2014

32.


Tak, znowu ostatnimi czasy trochę się podziało, znowu nazbierało się opowieści, o których, w moim mniemaniu, warto napisać. :) Właściwie dzisiaj będę pisać o rzeczach różnych i różniejszych: zaczynając na koncertach, płynąc przez moje urodziny, dotrę aż do tatuażu. ;)
Wydaje mi się, że jestem tym typem człowieka, który nie umiałby przeżyć miesiąca bez przynajmniej jednego koncertu. Niektórym ciężko zrozumieć, jak można inwestować nieraz całkiem spore pieniądze w jednorazowe widowisko, ale to po prostu trzeba lubić; trzeba lubić słuchać swoich ulubieńców na żywo. :D
4-ego maja wybrałam się koncert Moscow Death Brigade, What We Feel, Eye For An Eye, Anemi 77 i You Better Run. Właściwie nie jestem pewna, co powinnam tutaj napisać, oprócz tego, że chłopaki z Rosji totalnie rozwalili system. Może dodam jeszcze tyle, że każdy Ślązak, który nie zagościł jeszcze w klubie Variete (lub, jak to mówi Adam, Wariate), zdecydowanie powinien to zrobić w ciągu najbliższych paru dni. Przyzwyczajona do koncertów w totalnych spelunach, przeżyłam prawdziwy szok, widząc miejsce rodem wyciągnięte z Titanica. Klasa. :D Wracając do Moscow Death Brigade. Naprawdę nigdy w życiu nie przypuszczałabym, że w tak genialny sposób ktokolwiek będzie w stanie połączyć rap z ciężkimi brzmieniami core'u. Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak tylko odesłać Was do ich twórczości, która dla mnie bynajmniej nie jest niczym codziennym. :) -> {KLIK}

Pozdrowionka z backstage. B|

I z koncertu też pozdrowionka.

16-ego maja o siódmej dziesięć wraz z Iczkiem pojechałyśmy na wymarzony koncert The Neighbourhood. Pomijając dwie godziny stania w kolejce zanim ochrona w ogóle zaczęła wpuszczać do klubu, plus minus dwieście biletów sprzedanych w nadmiarze, publikę nieprzekraczającą szesnastego roku życia i niezagrania kilku piosenek, na które usilnie czekałam - było dobrze. W końcu tak długo wyczekiwany koncert nie mógł być zniszczony przez takie błahostki. :D The NBHD chyba nie muszę nikomu reklamować, Sweater Weather coraz częściej pojawia się w polskich radiostacjach, no ale! :) -> {KLIK} +jeśli ktoś byłby zainteresowany, to na moim profilu znajduje się parę nagrań z samego koncertu. :)

Fot.: Cieszka, statyw: Icza


Jesse <3


Z upływem dni, podczas których mieszkam w Katowicach, coraz bardziej tęsknię za Ostrowcem, za nocnymi spacerami z Arlandrią, za jazdą samochodem bez celu z Barbarą, nawet za faktem, że jedynym miejscem, w którym to można wypić piwo i pogadać są Perspektywy. Za Gutwinem, rowerami, dosłownie za wszystkim. A ostatnio też tęsknię za Martynką, bo połączyła nas woda. <3 Wszystko to sprawia, że w Ostrowcu jestem znacznie częściej, niż ostatnimi czasy bywałam, a to chyba czyni mnie szczęśliwszą. Ogólnie ostatnio, że tak pozwolę sobie zacytować legendę polskiego odłamu internetu, jest dobrze w chuj! :)
O i tak, tarzan boy, cyganka, opór melanż, parole parole, zdupping i wszystkie równie śmieszne i zabawne rzeczy są idealnym opisem dziewczynek, którym ślę tonę buziaczków, serduszek i miłości! <3 XD

z Barbarą to tylko erotyki.

zielone/brak zielonego

żeby nie było, że tylko przez fejsika jesteśmy frendaski!

uh uh. śmieszne. ._.

Perspe!

Co dalej, dalej to chyba urodziny. Mimo że dwudzieste, coraz więcej zmarszczek, coraz bliżej do śmierci, to jakoś tak... Coraz więcej radości w życiu. Wszystko się ułożyło, dużo się wyjaśniło, pewne kwestie były najlepszą niespodzianką urodzinową ever. Wszyscy mamy w życiu sprawy, które ciążą nam na duszy, mimo że usilnie wmawiamy sobie, że wcale tak nie jest. No bo przecież dobrze by było mieć to wszystko w dupie i się nie przejmować. Bo przecież nie ma się czym przejmować, wszystko jest przelotne. Ale podświadomie wiemy, że to wcale nie jest takie proste. Przyzwyczajamy się do osób, rzeczy... Przede wszystkim osób. Osób, które znikają. Wysyłamy im mentalnego fucka, próbujemy wykrzesać z nich wszystkie złe cechy i wmówić sobie, że są gówno warci, ale wiemy, że to nieprawda. Może nie każdy jest dobry dla każdego, powiem więcej, każdy dla kogoś jest skończonym chujem, ale przekonałam się na własnej skórze, że nie warto wrzucać ludzi do worka oznaczonego jedną kategorią. Hedonistyczne podejście do życia podpowiada mi, że nie powinnam brać do siebie pewnych spraw i powinnam mieć w dupie to, jaki ktoś jest dla osób, które są mi w stu procentach obojętne. I tego się trzymam. I z metaforycznego pierdolenia, które prawdopodobnie zrozumiem tylko ja, pozostaje mi napisać: dziękuję. Mimo wszystko, za wszystko, bo tego i tego trochę się nazbierało. 
Po prostu czasami życie wydaje się przesadnie puste.
Dobrze, że już takie nie jest. :)
No, ale miałam pisać o urodzinach, jak zawsze odrobinę poniosło mnie w nieodpowiednią stronę. Arlandria i Barbara zawitały na Śląsku. <3 Mega radość, jest dobrze w chuj i bang. Naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć, w każdym razie na pewno tyle, że idąc na studia bardzo bałam się o to, że moje licealne przyjaźnie nie przetrwają. Życie zweryfikowało wszystko i o dziwo zrobiło to bardzo dokładnie. Ludzie, którzy niewątpliwie są dla mnie najważniejsi, nie ruszyli się ani o krok. A właściwie ruszyli się, ale do przodu. Może i nie mamy opcji widywać się na co dzień, może sms pokroju "za dwadzieścia minut na miejscu" nie ma prawa bytu, ale jeśli dba się o ludzi, a oni robią dla nas miejsce w swoim życiu, to warto to docenić. Rękami i nogami walczyć o nich, bo to popłaca zawsze. Może nie zawsze w danej chwili, ale na dłuższą metę - zawsze.


Ten "chujowy tort" jest najlepszym dowodem na to, że powrót do mojego chłopaka był naprawdę świetną decyzją. W końcu ludzie równie pojebani zawsze dogadują się najlepiej. :D


Moje piękne! <3


Selfie w uniwersyteckim kiblu.

Tatuaż, tatuaż, tatuaż. Ktoś na asku poprosił mnie, żebym napisała na Awanturce coś o tatuażu. Osobiście nie widzę w tym najmniejszego sensu, bo przecież wszystkie informacje można przeczytać na pierwszym lepszym w miarę profesjonalnym forum, no ale żeby nie było, że Maria zła, nie ma problemu. :) Pozwolicie, że na starcie wypiszę sobie kwestie, o które zostałam zapytana, będzie mi łatwiej się do nich odnosić.
- jak to przebiegało
- jak myślałam nad wzorem (hm?)
- wrażenia
- pielęgnacja
No. Przebiegało to dokładnie tak, jak we wszystkich filmikach z salonów tatuażu. ;) Tatuażysta odbija wzór tatuażu na ciele, a kiedy wszystko jest ok, zabiera się do roboty. No i się zaczyna. :D O ile kontur naprawdę nie boli, właściwie jest to dość przyjemne drapanie skóry od środka, o tyle cieniowanie i kolorowanie napuchniętej i poprzekłuwanej skóry to już naprawdę męczarnia. Osobiście mam wysoki próg bólu, ale spróbujcie sobie wyobrazić trzy-cztery godziny nakłuwania spuchniętej i obolałej skóry czterema igłami. Piąta godzina tatuowania była chyba najgorszą godziną mojego życia. Ogromnym plusem był fakt, że tatuował mnie mój dobry znajomy, więc mogłam do woli przeklinać mojego drwala, marudzić i jęczeć, a on zmuszony był tego słuchać. :D +z tego miejsca pragnę pozdrowić Marzenę, która zadecydowała o tym, że drwal ma mieć na policzku odwrócony krzyż i koniec kropka. ;*
Sam wzór tak naprawdę wymyślił mój chłopak. Stwierdził, że skoro tak lubię drwali, to właściwie tak oldschoolowy motyw wyglądałby dobrze na ciele. No i miał rację - pomysł cholernie mi się spodobał. Od razu mówię, że sam drwal nie ma dla mnie żadnego znaczenia mentalnego. Nie mam zamiaru wymyślać tu historyjek pokroju "mój prapraprapradziadek był drwalem i zginął w trakcie wojny, dlatego wiążę z tą dziarą naprawdę duży sentyment". Dla mnie tatuaże są kwestią czysto estetyczną. Jeśli coś ma zdobić moje ciało, nie musi mieć przy tym żadnej wartości sentymentalnej. Pogląd dość kontrowersyjny, pewnie zaraz zostanę zjechana, ale po prostu nie chcę na siłę wyszukiwać sobie historyjek tylko po to, żebym brzmiała bardziej poważnie. :) Nie widzę w tym żadnego sensu.
Wrażenia opisałam chyba już wyżej, no bolało, no. :D Ale uważam, że jeśli człowiek naprawdę czegoś chce, to przetrwa nawet najgorszy ból tylko po to, żeby osiągnąć cel. I tak też było w moim przypadku. Zrobiłam dość spory, kolorowy tatuaż w jednej sesji, bo po prostu taką poprzeczkę sobie ustawiłam. Właściwie wyglądało to mniej/więcej tak:
- To co, kończymy i przychodzisz na drugą sesję?
- Nie, dziaraj. Jak mam cierpieć, to raz! :D
Nie mam na celu straszenia nikogo, w końcu ból zależny jest przede wszystkim od człowieka, a i znaczenie też mają kwestie poboczne, takie jak wielkość tatuażu, ilość cieni czy właśnie liczba sesji.
Co do pielęgnacji to naprawdę nie widzę sensu w opisywaniu wszystkiego. Trzeba po prostu często przemywać tatuaż, używając do tego mydła antybakteryjnego lub zwykłego szarego, często smarować preparatami przeznaczonymi do tego typu zabiegów i - co dla mnie chyba było gorsze niż samo tatuowanie - nie drapać. :D Do tego dochodzi jeszcze kwestia owijania tatuażu w folię spożywczą przez plus minus trzy pierwsze dni (w zależności od wielkości tatuażu i miejsca na ciele), chociaż prawda jest taka, że co studio, to obyczaj. Ja stosowałam się do porad mojego tatuażysty i jak na razie dziara wygląda przepięknie, pomimo zejścia naskórka kolor prawie się nie zmienił. :)
I uprzedzając pytania - nie, nie żałuję. Jak mogłabym żałować posiadania pięknego rysunku na ciele?


No. :)


To zdjęcie ukradłam z instagrama Arlandrii {KLIK} tylko dlatego, że ktoś na asku zarzucił mi, że z takim tatuażem nie mam szans wyglądać elegancko. Po pierwsze nie uważam, żeby całkowite pokazywanie ud było oznaką elegancji, wręcz przeciwnie. Żadna elegancka kobieta nie pokazuje pierwszej lepszej osobie całości swojego ciała. :) Po drugie, co zresztą widać na zdjęciu, nawet przy krótkiej sukience tatuaż jest widoczny i nie wpływa on za bardzo na estetykę całości stroju. Tatuaże robi się po to, żeby zdobiły ciało, a nie po to, żeby je ukrywać.

sobota, 26 kwietnia 2014

31.

A.,

to jednak prawda. powinnam była uważać na to, kogo chcę obdarować uczuciem. powinnam była się zastanowić, czy warto, czy ta osoba jest tego warta. nie ma chyba niczego gorszego od zemsty połączonej ze świadomością. od krzywdy skierowanej wprost w głowę osoby, na której kiedyś zależało. albo zależy do tej pory. a jednak nie zawahałeś się ani przez moment. w końcu krzywdzisz mnie dlatego, że ja Cię skrzywdziłam i nie możesz się z tym pogodzić. to przykre, że bez oporów potrafisz się do tego przyznać. nie pomyślałeś jednak o tym, że będąc z Tobą, krzywdziłabym Cię o wiele bardziej. dokładnie tak, jak Ty krzywdziłeś mnie przez tak cholernie długi czas. nawet nie przez czas związku; po jego zakończeniu nie postanowiłeś przystopować, wręcz przeciwnie. musisz zrozumieć, że każdy człowiek ma granice wytrzymałości. i jeszcze to, że trzeba doceniać osoby zanim odejdą, a nie w momencie, kiedy zostaje się kompletnie opuszczonym.
chciałabym po prostu założyć buty i iść. gdziekolwiek, przed siebie. w miejsca, których jeszcze nie znam na pamięć, w miejsca, w których nie bywam na co dzień. to już nie jest normalne. moje cowieczorne furie nie są normalne. nawet nie chcę się zastanawiać nad tym, jak bardzo namieszałeś w mojej głowie i czy zrobiłeś to z premedytacją, czy zupełnie nieświadomie. za dnia mogę zgrywać chojraka. zakładać słuchawki i chodzić ulicami w rytmach breakdownów, czemu nie. w końcu jestem taka silna, taka zimna i tak cholernie przyzwyczajona do bólu. przecież jestem taką straszną egoistką, nie przywiązuję się do ludzi i dążę jedynie do własnego szczęścia.
za dnia.
a potem przychodzi wieczór. złe wspomnienia odsuwam na dalszy plan, mimo że nie powinnam tego robić. wspominam tylko to, co dobre i nabieram wątpliwości. dotykają mnie wyrzuty sumienia i zimny palec strachu, skierowany zresztą prosto w serce.
tylko dlaczego ja się jeszcze Tobą przejmuję? wprawdzie niemożliwe jest, żeby wyrzucić z głowy kogoś, kto był w niej przez pięć lat, ale powinnam po prostu pozostać obojętna. chyba jestem masochistką, co noc popełniam mentalne samobójstwo, ale muszę pamiętać, że ból to tylko kwestia siły woli.
kiedyś mi się uda, kiedyś będę robotem, kiedyś wyzbędę się wszystkich uczuć. kiedyś stanę się dokładnie taka, jak wszyscy wokół.
kiedyś mi się uda.
kiedyś będę obojętna. silna, zimna i przyzwyczajona do bólu.
kiedyś będę egoistką, przestanę przywiązywać się do ludzi i będę dążyć jedynie do własnego szczęścia.
również nocą.
kiedyś.
tylko dlaczego jeszcze nie teraz, do cholery?
chciałabym po prostu zamknąć oczy i umrzeć, tak na chwilę, na moment. na jakiś czas. na rok. odpocząć, nacisnąć reset, zacząć od nowa. zobaczyć, kto pierwszy zorientuje się, że kogoś zabrakło. kto zacznie się martwić, kto przekaże dalej. kto przyjdzie, przyjedzie, sprawdzi.
a może nawet ktoś zapłacze.
oczywiście, że ktoś zapłacze. przecież mój świat nie kręcił się wokół Ciebie, przecież są przy mnie ludzie, którzy nieustannie mnie kochają. ludzie, którzy nigdy nie zwątpili, na których zawsze mogę liczyć.
którzy nigdy nie robili mi krzywd dla zabawy.
którzy byli ze mną w momencie, kiedy płakałam przez Ciebie.
którzy dzwonili, pisali i kazali się obudzić.
obudziłam się. szkoda tylko, że zamiast obwiniać siebie, dostrzegasz winę we wszystkich, którzy chcieli (chcą) dla mnie dobrze. naprawdę szkoda, że ktoś ściągnął mi klapki z oczu, prawda?
bo przecież wiedziałeś, co mi robisz. wiedziałeś. i nic z tym nie robiłeś, tak twierdzisz. czemu? nie wiesz. pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami i iść dalej, biec przed siebie, upadać i podnosić się tyle samo razy. bo chyba na tym polega życie. na upadkach.
ale to nic. najważniejsza jest świadomość, że są przy mnie ludzie, którzy podadzą mi rękę, albo nawet złapią mnie za ramiona albo pod pachy i pociągną ku górze. mówię o tych wszystkich ludziach, których tak okropnie nienawidzisz. bo w końcu jak oni mogli mi pomagać? jak mogli otwierać mi oczy na to, co robisz? moja matko, jak oni mogli być przy mnie, kiedy ich potrzebowałam?
nie wybaczysz im tego, ja wiem.
chyba po prostu jeszcze się nie pozbierałam. nie poukładałam tego tak, jak zamierzałam.
zapychanie głowy wszystkim innym sprawdzało się tylko przez chwilę, ale na dłuższą metę nie miało prawa wypalić.
po prostu muszę się wypłakać.
i wiesz, A., powtarzam to sobie od jakiegoś tygodnia. że muszę się wypłakać. i płaczę. dzień w dzień, noc w noc. każdy poranek wygląda tak samo, wiesz? i nie jest to zbyt przyjemny odłam rutyny.
płaczę sama. bo w końcu jestem taka silna, taka zimna, tak cholernie przyzwyczajona do bólu.
płaczę sama, bo mi wstyd.
płaczę sama i dobrze o tym wiesz. ale nie obchodzi Cię to.
może to i lepiej.
ale ktoś mądry kiedyś powiedział mi, że łzy nie są oznaką słabości, wręcz przeciwnie. do tej pory nie wiem, czy miał rację, ale tego się trzymam. tak po prostu, żeby nie zgłupieć, żeby nie użalać się nad tym, co robię.
po prostu muszę się wypłakać.
nie istniejesz, A. już nie.
tylko kogo ja próbuję oszukać? siebie? Ciebie? wszystkich innych?
istniejesz. i to zbyt mocno istniejesz. wbrew mojej woli - istniejesz.
i wiesz, A., nie jestem już pewna, czego tak naprawdę chcę.
i mimo że piosenka, którą zacytuję, nigdy, przenigdy nie będzie mi się kojarzyć z Tobą, to jednak sobie pozwolę:

don't go.
I can't do this on my own.

pewnie nie powinnam. pewnie powinnam dostać porządnego liścia w mordę od osoby, z którą dzielę tę piosenkę. i liczę, że dostanę. nie dosłownie, oczywiście, na to liczyć nie mogę. liczę tylko na niewielkie pranie mózgu, na wyrzucenie mi z głowy wszystkiego, co z Tobą związane.
liczę, że się uda, A.
właśnie na to liczę.
a tak naprawdę to wcale nie wiem, na co liczę.
może wcale nie chcę prania mózgu i wyrzucenia mi z głowy wszystkiego, co z Tobą związane?
ale może jednak? ...

po prostu muszę się wypłakać.
chyba już nic innego mi nie pozostało.


wtorek, 15 kwietnia 2014

30.


chyba potrzebuję zmian.
chyba jeszcze nie obrałam odpowiedniego kierunku.
chyba odrobinę zginęłam.
po prostu za mało czasu jeszcze upłynęło.
najlepszym rozwiązaniem będzie uciec w świat, który nie istnieje.
w świat horroru, muzyki i pozorów.
najlepszym rozwiązaniem będzie udawać, że wszystko jest okej.


właściwie... przecież wszystko jest okej.
więc o co mi chodzi?

It's like there's cancer in my blood
It's like there's water in my lungs
And I can't take another step, 
Please tell me I am not undone.
It's like there's fire [under] my skin 
And I'm drowning from within - 
I can't take another breath, 
Please tell me I am not undone.

The Amity Affliction - Pittsburgh